Andrzej Talarek
Wiązania wewnętrzne
2019 r.


Wiersze wybrane z tomuIntroPatrząc z drzewaWstawianieNie mój czasHieny cmentarnej pamięciSzukam grzechów szukamRadość wolnościDrogaMikrokosmosDwa życiaMicrologosCzas palenia czarownicWysłaniecBojaźń i drżenieInne Boże NarodzenieWołanie o EurydykęMamaProsta PieśńPejzaż z TobąPrzypominanieJesteśmyArabiaSiewcaOczekiwanie

Wiersze wybrane z tomu

 

Intro

za rękę prowadzony
krok po kroku
łączony
od środka
w układy bardziej przystosowane
z fragmentów DNA z tępymi końcami
w buforze ligacyjnym zamykany na trwale
introdukcja gatunku pożytecznego biocenozy
wiążąca zewnętrze wewnątrz
intro ligare

ostatnim etapem ewolucji jest
introligator ze skłonnościami do introwersji
zdolny do introspekcji
ostatecznie intronizowany jako człowiek
pan stworzenia

ja
introligator

 

Patrząc z drzewa

osobno nie znaczy samotnie
wielkie drzewo zagarnia w siebie
przestrzeń z ptakami i ludźmi
ukryty w jego cieniu
czekam
z góry lepiej widać
dzieło stworzenia pochłaniam chciwie
jeśli nawet szczegóły rozmazują się w wielkości kosmosu
potrzeba wiedzy ciągnie nienazwane
zawsze jest nadzieja

Ten który przechodzi
może zawołać po imieniu
Przyjacielu
zejdź
zbliż się jeśli chcesz
wiedzieć więcej

uwierz
osobni też dostąpią królestwa poznania
a miłosierdzie jest nade wszystko
dla grzeszników

 

Wstawianie

było coś przed i będzie coś po
jedyny dający się zmierzyć interwał czasowy
gdy dusza zakiełkowała ciałem
przestrzennie
liczony klepkami w podłodze
kamieniami bruku
obrotami kół
odległością do drugiego człowieka

umieszczono nas pośrodku
stworzenia
wstawiono we wszechświat
większy niż wyobraźnia

włożeni w sam środek życia
naszego świata
wysyłamy sygnały świetlne
jak rozbitkowie maleńkiej wyspy nazwanej
naszymi stopami

chcemy zostawić ślad w oceanie
buteleczkę po walerianie
niosącą skurcze serca
westchnienia głębokie nad nieskończonością

 

Nie mój czas

nie rozpoznaję czasu
który otrzymałem
jego fragmenty ziarnami piasku wypadają z kieszeni
wbijają się pod paznokcie

wiem gdzie leżą pieniądze i kobiety
stoi stół wypełniony do przesytu
umiem włączyć rzęsiste światło dnia
wyłączyć sen

pies łasi się do moich dłoni
wciąż nie zauważam kiedy przeskakuje wskazówka sekundnika
staję się bardziej nierozpoznawalny
rozpuszczalny

w czasie
na sen czy miłość jednako
niedowidzę ogromnego zapomnianego
nazwanego
więc istnieje
dlaczego odwracam głowę jakbym się bał
dostrzec i rozpoznać
to połowa zrozumienia
a ja wciąż obracam się jak pies za ogonem komety

czuję nieskończone
przenikam wbrew lub zgodnie z zasadami
tylko czas jak woda między palcami
przecieka nie mocząc
zawłaszczonych komórek mózgu

 

Hieny cmentarnej pamięci

Z dedykacją dla AT


rewolucja jest pojęciem wieloznacznym
nawet kiedy bulgocze w środku
krwią i nienawiścią
jest summą
dla lęków kompleksów poniżenia złości i zawiści

żywi się ścierwem przeszłego
z niego wyrastają rewolucjoniści
rozkwitają pełni destrukcyjnego zapału
Pleśniaki Pędzlaki Kropidlaki i Sierpiki

sięga coraz głębiej
systematycznie spowija delikatną pajęczyną
wstrzykując mykotoksyny
w organizm

niespodzianie zaczyna sączyć przeszłość
osądzać zmarłych
w miejsce Sądu Ostatecznego
tworzy sądy kapturowe

żywi odbierają zmarłym
ostatniego obola
godność
udają że słuchają
grobowych głosów
chichoczą

rewolucja żywi się trupami
potem zdycha

 

Szukam grzechów szukam

Nad wierszami Gabrieli Cabaj


od dnia gdy zgubiłem
grzechy
nie potrafię pisać poezji
choć nie zniknęły wszystkie naraz
bo niosłem je w sercu
jak Grześ idący przez wsie i miasteczka
i maleńką dziureczką aorty
wytętniały kolejno
wypadały po jednemu małe moje
coraz mniej odczuwalne
dostrzegalne
jak mrówki które są gdy ich nie ma
choć wielkie mrowiska wypiętrzają ich działanie

nie zauważałem
maleńkich kłamstewek niechęci
dłoni skrytej za plecami
cierpkich słów
żarcików jak szpileczki

cóż
życie

gdy zgubiłem moje małe grzechy
znieczuliłem dłonie i oczy i uszy i usta
nie dostrzegam nie dosłyszę nie dopowiadam nie niosę pomocy

nie mam już w sobie ziarenka grzechu
który nie zabija a boli
zostały we mnie tylko wielkie kamienie
którymi można zatoczyć grób
albo zabić

cóż z tego że dumny
dźwigam
cóż z tego

kamień w piasek czas obraca
miele piękno
czas

 

Radość wolności

jaskółki wyłuskują radość zamkniętą w łupinie przestrzeni
ich lot jest jak ślad pióra na białej kartce
zostają na niej litery pamięci
modlitwa witająca dzień
wstaję i wiem że wstałem
nienadaremnie

nic nie ogranicza wolności
tylko przeźroczysta szyba
zmartwiałego powietrza
które dzieli i łączy
rozpaczliwy łopot skrzydeł

przenika ją
zwiotczała dłoń i palec
który przekazuje życie

nic nie ogranicza radości
oprócz człowieka który odchodzi za daleko
przestaje słyszeć
zapomina
nie dostrzega

przyjemność przemienia w ból
rodzi strach

gdy ból mija
pozostaje ulga
jakby wszystkie łzy upadły kamieniami
na posadzkę
wraca radość wyrosła z trwogi
wraca nadzieja
poczułem Jego bliskość

i tak pozostało

 

Droga

tak mało jeszcze
zaledwie fragment
wypowiedzianych słów uczynionych gestów
uczuć
drogi
nie liczyłem odcisków ziemi
poza mną

nie zapisałem w bruzdach
zeszytu w linie
życia
nie wypełniłem formularza przejścia
granicy

nawet nie wiem
gdzie ona

wciąż chcę iść
układać do snu wnuki
otwierać bramy kościołom
gładzić czoła umierającym
w drodze
na rozstajach przystawać z myślą
jedyną towarzyszką

tylekroć znajdowałem idąc
symbole
odrzucane przez wędrujących
zbierałem je jak zgubione marzenia
ślepe kocięta
ziarna

tak mało jeszcze
kroków słów zdań
ciąg zdarzeń nieskończony
na szczęście
idę

 

Mikrokosmos

zatrważa mnie nieskończone
nie do ogarnięcia dłońmi
ani do wymyślenia rozumem
nie do pokochania sercem

uciekam od niego
do ciepła ciała wyodrębnionego
z kosmosu niepoznania

na jedną chwilę życia staje się
dotykalne i cierpiąco szczęśliwe
chociaż wymyka się zdefiniowaniu
ostatecznemu opisowi
jest poznawalne po cebulki włosów

lekka poświata otula mu głowę
zniekształcona jak czapka frygijska
daje poczucie wyjątkowości
z głębokości oczu odczytuję
całą miłość zrodzoną z duszą i ciałem

trzymając w dłoniach nie staram się
nadawać znaczeń wielkościom
podstawowym jak komórka i słowo
nie wnikam w głąb trwożliwie
broniąc normalności przed kosmosem
najmniejszego

 

Dwa życia

Marysi i Zosi na początek


Kosmos to wielka macica
życia przytwierdzone pępowinami przeznaczenia
rzucane na Ziemię jak ogień
jakże pragnę aby zapłonęły
i paliły się wiecznie

maleńkie okruchy
żywej materii z potencjałem myślenia
z wszczepionymi wersami poezji
obrazami jeszcze nie stworzonymi
silnikami rakiet i regułami praw

dzisiejsze zalążki wszystkiego
w najważniejszej z biliona galaktyk
dwa ludzkie szczęścia
delikatne jak myśl
w otoczce duszy

wierzę
w celowość miłości
budulca
wszystkiego

 

Micrologos

słowa będące pauzą
chwilą odpoczynku nieskończonego
zdaniem w zdaniu
nawiasem wyodrębnienia
wyjaśniania

dwugłosowe uporządkowanie
punctus contra punctum
jest jak śpiew nieskończony przestrzeni
nota contra notam

dwa ogniki
gwiazdy w galaktykach wyobrażonych
w światach których nie było poza
wchłaniają w siebie materię marzeń
budują czułość niedopowiedzianą
w nich dłonie
są wyrazami wypełnionymi czekaniem
radością dotknięcia
budowania
więzi

najmniejsze ze słów
budowli
trwają i rosną
z nimi wiosna i radość
delikatność

 

Czas palenia czarownic

rozum jest materią delikatnie skończoną
w ilości atomów
nieskończenie skomplikowaną
w ilości myśli stwarzanych w malignie bezsennych nocy
wszystko staje się czarne i tylko żar piekieł jaśnieje
blaskiem ciemniejszym niż najciemniejsze myśli

zaufanie pogrzebano pierwsze
ostrożnie
rozgarnięto trumienne całuny by zobaczyć
inne
nie uwierzono w sprawczość
Opatrzności
przypisano wskazanie winnych
latających na miotłach

stos był przygotowany od lat
nie było świętego ognia i ryczącego tłumu
ziściło się
żelazem rozgrzanym będą wypalane oczy
obcęgami wyrywane języki
konwulsja ciał i płomieni będzie
modlitewnym tańcem
odkupieniem

rozum jest materią delikatną jak bisior
nieuchwytną w swej konstrukcji
czasami usypia

 

Wysłaniec

urodziła mnie pustynia
ktoś mnie wybrał z niej spośród ziaren kosmosu
wyposażył na drogę
w umiejętność rozróżniania dobra i zła
ktoś dał mi głos donośny i odwagę serca
nogi mocne w marszu i dłonie zręczne

jestem werblistą idącym przodem
dmącym w barani szofar
niosącym sztandar
radosną nowinę

pustynia to samotność
zmaganie z myślami i tańczącym jak śmierć wiatrem
hartowanie każdej komórki ciała
w pancerz chroniący duszę

krzyczę
na trwogę
na ludzi idących z tyłu
na wrogów twarzą w twarz

nie drży powieka

jest w górze
nadejdzie czy chcesz czy nie jak ulewa
wybrał mnie bym zapowiadał i ostrzegał
jestem jedynie
palcem wskazującym
głosem wstrząsającego drzewem
które obumiera
szarpiącym dzwon o pękniętym sercu

prostuję myśli
ścieżki wiodące do drogi
którą nadejdzie

wymazuję nieprawdy utrwalone jak kamienie
na nich krew Szczepana
wykuwam naskalne obrazy
prawdy rozumiane na nowo

 

Bojaźń i drżenie

Zrozumieć wszystko bez zrozumienia siebie — to śmieszne.
Søren Kirkegaard


ręka nie uschła
gdy trzymał nóż nad głową syna
nie usiadł na niej ptak by wić gniazdo życia
śpiewać psalm o miłosierdziu myśliwego

trwa podniesiona od tysiącleci

tylko nóż błyszczy sierpem księżyca
przebija czaszkę Morii
rozcina brzuch Nieba by wysypało listki manny
na oniemiałe oczy

wiara gardzi logiką
Bóg jest niepojęty
kiedy żąda śmierci pierworodnego
z którego pokolenie miało być liczne jak gwiazdy na niebie

Bóg wydaje się nielogiczny
kiedy żąda zachowania kalekiego życia
które nie wypowie słowa
nie złoży samo dłoni w modlitwę
tylko śmiech bezrozumny
i rodzic przywiązany do życia
jak pies

dlaczego
trudniej odmówić prośbie o śmierć
niż przyjąć protest przeciwko śmierci
wiara buduje i niszczy
wymaga ofiar na które nie jesteśmy gotowi

ten ból
bojaźń i drżenie
i milczenie tajemnicy
które towarzyszą
matce odmawiającej Bogu
Abrahamowi czyniącego wolę Boga

Który wyznacza ofiarę

 

Inne Boże Narodzenie

Infantylne wierszyki
mizerne liche
fałszujące narodzenie Boga
dopowiadające niestworzone
historie babcinej wyobraźni

i

przerażający ogrom Wszechświata
w którym dwa biliony galaktyk
ciemna materia jak Bóg Stwórca
i maleńka niebieskość
Ziemi

Cielesny Łącznik wyobrażalnego
z Niewyobrażalnym
Maleńki Jezus
Najgenialniejsze Słowo
Genialnego

 

Wołanie o Eurydykę

Samotność to nie tylko brak przestrzeni
wypełnionej marzeniami
samotność to ból każdej drobiny
świata
którego byłaś pełnią
wyjęta z niego niewidoczną siecią
drżysz w chłodzie jeziora niepamięci
stoję
a wszystko przesuwa się cieniem
zakrywając jasne
chwile
jakbym sam przechodził w cień
stając się zjawą
dla siebie
tak trudno wyobrazić sobie światło
kiedy panuje
ciemność
jaśniejsze punkty przeszłości zbyt nikłe by dawać
iluzję nadziei
Bóg światłości zniknął w zamęcie zdarzeń
nie odpowiada
pośrodku labiryntu przerażenia ostatniej drogi
chłodu przeprawy
gdy coraz wyżej zimny jak śmierć
dotyk fali

Nie patrz za siebie bo zmienisz się
w słup soli martwy kamień pamięci
a życie jest jak promień światła
za niepamięcią wspólnego
za wodą
jak brylant słońca do którego zmierzasz
jaśniejący
w okruchu niezdarzenia
dni wspólne były niekończącym się zbieraniem darów
dotknięcia dłoni jak pocałunki
rodziły ptaki

Boże dlaczego zabrałeś
tę która była
nad królestwem światła zapanował cień
Twojego sprawstwa
Bóg światła i Władca ciemności zmówili się przeciwko
rzucili kości grając o mój świat
moją miłość
wkładam dłoń głęboko w czeluść nieskończoności
ja
najzwyklejszy ze zwykłych
wierny
jak możesz żądać bym nie oglądał się za siebie
jak możesz mówić że wtedy wróci szczęście i będzie
jak odradzająca się wiosna
w której oddasz mi to wszystko
coś zabrał
czy możliwym jest znaleźć światło gdy przeszło się przez piekło
umierania
obwiniają mnie przyjaciele za śmierć i samotność
za to że odeszła
jakbym zgrzeszył brakiem miłości
niewiarą gorszą niż trąd samotności który odpycha
przyjaciół i wrogów
nie wierzę w powtórne narodziny
w zapomnienie
w szczęście które po nim
nastanie niby rozkwitająca łąka
dziś
nie mogę pieścić kobiet
bachicznie wesołych szczęściem ulotnym
jak duch winorośli
nie mogę zatracić się w bezpamięci
bo ja
to wciąż pamięć przeszłości
„czy przepaszę moje biodra jak mocarz
pouczę Boga gdy spyta
połamię jego prawa które cię zabiły
czy wykażę Mu zło?
czy przywdzieję potęgę i wyniosłość
przystroję się pięknem i siłą
a mój gniew pyszny
poniży dumnych?”
*
nie
po stokroć
mój gniew zabije mnie
samego
rozerwie na strzępy
a usta będą wciąż szeptały
Imię

* parafr. Hi 40,6-32
 

Mama

Ojciec wyrzeźbił mi Matkę
powielił w kawałkach lipowego drewna
w połowie była Matką w połowie Maryją
za Janem wieszał po wielokroć gwiazdy nad głową
księżyc pod stopami
tylko Matczynej twarzy nie umiał przeinaczyć
wrzeźbiona w Matkę i Maryję
tkała nić życia za ojcem z pokorą
przyjmowała decyzje Boże

niech się stanie
jak gwiazdy i słońce
poczęła mnie w pokorze i ciszy
tuliłem w swej małości Matczyną twarz
zagarniałem z niej całe piękno
„bo cała byłaś wtedy
piękna Matko moja
i nie było w Tobie skazy”


przez bramę dorosłości zza której nie ma powrotu
przeszedłem niespodzianie
nie słuchałem i nie wierzyłem
kiedy Bóg mówił do mnie
jej ustami
dłońmi przekazywał znaki

ciężkie kroki przy noszeniu krzyża
modlitwa maryjna rozjaśniająca twarz
spracowane dłonie błogosławione
jak wypieczony chleb
troskliwe oko ręka do pomocy
serce które się litowało

dziś gdy jest
prorokinią rozgwieżdżonego Nieba
zanoszę prośby
które spełniam
dla Niej

z Józefa i Heleny moja Mama
poczęta w mroku galicyjskiego średniowiecza
szóste i nie ostatnie dziecko licznej rodziny
stałem się wtedy w połowie
moich oczu twarzy myśli rąk
czynów które miały nastąpić wyborów
pomiędzy dobrem i złem
stało się to co miało się stać
wszak wierzę w przeznaczenie
Słowa

 

Prosta Pieśń

to już tyle lat
a wciąż próbuję
objąć nieskończoność

gładzę twoje dłonie
zasypuję myślami bruzdy
czas jest tylko mechanizmem
do naprawy

nie zmieniam kierunku
zachodzącego słońca
wciąż wypełnia twoje oczy
bym mógł w nich widzieć
niegasnącą czułość

nie słyszymy kroków
stąpamy lekko jak uskrzydleni
do lotu

choć nie wiadomo
wiemy

 

Pejzaż z Tobą

łagodna linia doliny pokrytej kolorami lipca
późne plamy kwiatów przemieszane z zielenią traw
jakbyś odpoczywała znużona między szczytami
pośród kosodrzewin wędrujących ku górze świerków
spokój który odmierzasz oddechem jak krokami

nie ma cudu kiedy wszystko jest cudem
patrzę ze spokojem w oczy saren
wpatrują się gwiazdami rozwleczonymi na części nieznanego
płochliwe jak galaktyki

szczęście jest kokonem otaczającym piękno
myśli rozpięte pomiędzy Tarnicą i Krzemieniem
nanizane paciorki różańca kroków
bolą i dają radość

wyobrażone ślady niedźwiedzia są jak zapowiedź
trwogi pełne dzwonią pogrążone w czasie cerkwie
modły za nami zanoszą popi nad doliną
uczestnicy chagallowskiej szkoły latania

jesteś przejrzystym powietrzem pieszczącym
horyzont piórkiem miłości
czyniącej ogrom gór nic nieważącym
wyobrażeniem piękna
pożądaniem

 

Przypominanie

O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,
jakże piękna
(Pnp 4,1)


jesteś jesiennym przypomnieniem
liściem pożółkłym pięknem
złożonym bez szelestu
pocałunkiem

na ścianach domu
rozwieszone pajęczyny naszych spotkań
obrazy wyssane z życia a nadal jak żywe
falują w jesiennym wietrze

stworzyłaś nas od początku
delikatność jest spoiwem każdego słowa
wypowiadamy nieskończoność
każdą zgłoską
paciorkiem

nad pieśń więcej ciebie
a wino jest na moim języku
twoją słodyczą

mijają lata
a jakby dni
piszę wiersze o sensie życia
a mam
tak prosto

 

Jesteśmy

jesteśmy dębem i lipą
w naszym ogrodzie pielęgnujemy czas
oplótł nasze korzenie
wielki worek okołosercowy
zabezpiecza regularność rytmu ziemi

stoimy tak od lat
coraz więcej tracimy
liści i marzeń
ale jest w nas siła wielkich drzew
które trwają na przekór i dla siebie

miododajna wyszeptujesz pszczoły
z naszą słodyczą
ja podtrzymuję ramionami niebo
by nie runęło
umarłym kościołem

nie ma nic piękniejszego
od ogrodu eden
do którego się powraca
po przeżytym życiu

 

Arabia

noc
wchłonęła ziarenka nieskończoności
mieniący bielą turban galaktyki
pochwycił nierozważne
ćmy zabłąkane wśród wydm
cienie zakochanych
dłonie

spokój
wszechogarniający
ciepły piasek
drobiny myśli
niby kwiaty przemieniane w pyłki nasion
w których ukryto całe piękno zapachy
świata wschodzącego pierwszym kiełkiem świeżości
zieleń

drzewo
nachyla nad wodą swoje gałęzie
zdają się czerpać wielopalczastymi dłońmi
poić potrzebujących
oglądać odbicie odnajdując
w zmarszczkach zapomnianych chwil
małych żuczkach spokój budowania
mocarnego
pnia

słońce
zamienia w złoto każdy gest
nieczułe dotknięcie dłoni
dzwoni krągłością bransolet
z uszu zwisają ciężkie księżyce zausznic
a szyja otoczona duszącym powrozem
perli przerażone oczy
kajdan

plątanina dróg
do wyboru rozstaje i skrzyżowania
podejmowanie wyzwań na życie dzień godzinę
rozpostarta w nieskończoność łacha pustyni
droga albo warkocz ścieżek
każdemu wedle potrzeb
dywan pod stopy
miękkość

drabina
wyrosła pośród odległych
jak sen
nieproszony nie przeszkadzam
aniołom niosącym szczęścia
pomiędzy gwiazdami a okruchami ze stołu ziemi
przypomina
wraz ze schodami
jest częścią gry
w trójkąty
w której każdy wygrywa

karawany
pełne wspomnień
mijają krzewy gorejące
gasnącym ogniem starości
zamykającej ziarenka piasku
pod powiekami młodego snu
który kiedyś otwierał
oczy

czy mieszkasz z duchami?
nietoperzowa błona zakrywa gwiazdy wielkiego wozu
na krótką chwilę
to wystarczy na rachunek sumienia
samotnego pijanego woźnicy

 

Siewca

położyłem się w zbożu
nade mną uniesione strzeliste prośby ziemi
oczekują na posłuchanie
jestem jak rodzący czas
z którego pępowina wężem rajskim wycieka
wysysając myśli dla nieba
kłosy pszeniczne w zamyśleniu dojrzewają
opłatkami karmiąc wiatr
wieje kędy chce
akurat nad moją głowę
przynosi dzikie gęsi i orły
trwoga i duma

jestem jakby mnie nie było
zawiniątko zgubione przez siewcę
obrosłe strzelistymi aktami
innych

umieram
w zawstydzeniu ani jeden kłos nie dojrzeje
dla mnie
przeze mnie

marzyłem
że zostanie po mnie
rozsypane ziarno

 

Oczekiwanie

próchniejące odchylam gałęzie czerstwieję
jak stary chleb który tylko dla głodnych
dłonie pokrywają się lasem mchem starości
a myśli przepełnia przebiegłość lisia
samotna pośród wykrotów jak korale
jarzębiny zagubione między wiekowymi sosnami

w zmaganiach życia przeciwko życiu
wygra życie młodością wypełniające
ruiny połamanych gałęzi trąbity pni
stary purchawiec miliardami zarodników
zmieniający świat otwarty na śmierć
chropawym głosem odczynia modlitwy

z głębokości zieleni wyrasta nowe
nadchodzi w parze splecione dłońmi
maleńkimi jak listki dziurawca otoczone
aureolą przebłysków zmyślnych słońca
oczekiwań tak pragnących jak upragnionych
dwie drobiny kiełkujące nadziejami

nie będzie końca po moim świecie
pozostanie bezustanne wrastanie
wbijanie pomiędzy wschód i zachód
uśmiechu odchodzenia i powrotu
lecz zanim zepnę w jedno początek z końcem
zanucę spokojnie pieśń czekania


 
Andrzej Talarek, Wiązania wewnętrzne, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, Sandomierz 2019, ss. 82.
 
Strona 7 z 9     1 2 3 4 5 6 7 8 9